/CZAS_1675c_1907_nr33_0001.djvu

			>Л> 33. Warszawa, d. 16 Sierpnia 1907 r.
N Kłosy
BEZPŁATKY DODATEK LITERACKI DO TYSODSIKA „DOBRA EJSPODYRI".
r
Nagrobek Leona
		

/CZAS_1675c_1907_nr33_0002.djvu

			Grobowiec Leona XIII.
Wielki Papież Leon XIII, twórca nie­
zapomnianych encyklik „Rerum novarum”
spocznie na wieki w kościele San Gio­
vanni in Laterano w Rzymie. Zwłoki Le­
ona XIII zostaną niebawem przeniesione
do tej świątyni; grobowiec został już wy­
kończony i odsłonięty. Ma on 9 metrów
wysokości i 5 szerokości, a ustawiony jest
w niszy, w prawej nawie kościelnej. Ar­
tysta wyobraził Leona XIII w postawie
stojącej na sedia gestatoria, krześle, лу
którem Papież obnoszony bywa po koście­
le św. Piotra, gdy udziela błogosławień­
stwa. Do błogosławieństwa też wyciąga
na pomniku prawą rękę, gdy lewa spoczy­
wa na poręczy. Po bokach na niższej plat­
formie, umieszczona jest po lewej stronie
postać, wyobrażająca kościół, z prawą rę­
ką opartą na urnie z popiołami, w lewej
trzyma krzyż, a lewa jej noga spoczy­
wa na globusie. Po prawej stronie posta­
ci Papieża stoi pielgrzym, dokoła bioder
ma przywiązany młot, w prawej ręce trzy­
ma różaniec, w lewej kij pielgrzymi; przy
boku jego stoi kowadło. Środek pomnika
zajmuje wspaniały, ze starożytnego, zielo­
nego marmuru wykuty sarkofag, ozdobio­
ny bronzami, w którym .spoczną śmiertel­
ne szczątki Leona XIII; sarkofag ma pod­
stawę granitową z herbem bronzowym Pa­
pieża. Na sarkofagu widnieje tylko napis:
„Leon XIII.” Nisza, w której stoi gro­
bowiec, wyłożona jest marmurem kara-
ryjskim. Nad wykonaniem grobowca pra­
cowało trzech rzeźbiarzy. Z polecenia Leo­
na XIII, rozpoczął go za życia Papieża,
Luchetti; po zgonie Ojca świętego, kardy­
nałowie, za sprawą kardynała Satolliego,
powierzyli dalszą pracę Luzziemu, a osta­
tecznie komisja pomnikowa, podczas nie­
obecności kardynała Satolliego, przekaza­
ła wykończenie grobowca trzeciemu ar­
tyście, Tadoliniemu.
Pod $attio-$ierrd.
{Dokończenie.)
"Wzwyż! Naprzód! Dalej!... Już dopadli
pierwszej baterji... kanonierzy leżą obale­
ni i stratowani furją natarcia... Lecz cóż
to?... Pod Kozietulskim upada koń, puł­
kownik, brocząc krwią z rany, wali się na
twardy grunt podłoża... Z obu stron gór
lunął grad kul karabinowych. G ery lasy
tłumem zbiegają ku wąwozowi. Jak śnia­
de twarze błyszczą dzikiem szaleństwem,
przepastne czarne oczy goreją, jak żużle,
w ręku świeci ostra stal bagnetów... Pier­
wsze szeregi szwoleżerów wstrzymały się,
mieszają się, chwieją... Jeszcze chwila, a
będą zgubieni. Nie wmlno dać upłynąć tej
chwili jedynej. Dziewanowski, na miejsce
ranionego pułkownika, obejmuje komendę.
— Za mną, bracia! — woła głosem naj­
głębszego uniesienia. — Już szczyt nie­
daleko! Za mną! Naprzód.... Za cesarza!...
Za Polskę!...
Spiąwszy konia ostrogą, rzuca się na
oślep w gardziel wąwozu i porywa za so­
bą szeregi. Skały grzmią od wściekłego
tętentu. Już dopadają drugiego załomu
drogi. Są jak żywioł wszystko druzgocą­
cy, którego nic powstrzymać nie może.
Wtem, na zakręcie drogi, błysnęły przed
nimi nowe paszcze armat. Zatrzęsły się
góry od gromu salwy. Dym nieprzeniknio­
ną oporą na chwilę spowił wszystko. W tej
to właśnie chwili Dziewanowski uczuł, że
go jakowaś siła porywa z siodła i miota
na granit drogi, pod kopyta lecącego jak
burza szwadronu. W następnem okamgnie­
niu daje się uczuć ból straszny, rozdzie­
rający, który przeszywa i miażdży całą je­
go istotę i gasi najlżejszy promyk świa­
domego czucia...
"W tej samej chwili jęk boleści rozległ
się w pierwszym szeregu. To Andrzej Nie­
golewski spostrzegł swego przyjaciela, jak
padał ugodzony pociskiem armatnim. Lecz
nie było czasu na żal bezowocny. Nie
mógł wstrzymać się ani na moment,
		

/CZAS_1675c_1907_nr33_0003.djvu

			dalsze szeregi parły go i rwały naprzód,
jak burza. Wówczas, ulegając smutnej ko­
nieczności, z braku od siebie starszego ofi­
cera, objął komendę i na czele zdziesią­
tkowanego szwadronu wpadł na trzecią
baterję i już prawie u szczytu wąwozu.
Tu zawrzała walka na pałasze i bagne­
ty, walka zacięta, na śmierć. Artylerzy-
ści hiszpańscy postanowili drogo sprzedać
swe armaty. Andrzej znalazł się w samym
wirze walki. Opadnięty przez Hiszpanów,
czując słaniającego się pod sobą konia,
zeskoczył na działo, stojące obok, i z twa­
rzą zlaną bezwiednemi łzami świeżego ża­
lu i strugami znoju, które przesłaniały
mu oczy, odrąbyAvał się pałaszem od na­
pastników. Śród zgiełku zaciętej walki tę­
tent nadbiegających szwoleżerów, którzy
wnet mieli dokonać zwycięztwa. Zanim
jednak nadbiegli, Andrzej, skłuty bagne­
tami, zwisł bezwładnym ciałem na kadłu­
bie działa, które zdobył.
Napoleon jechał stępa z generałami Sa­
baty i Durosnel w stronę pozycji, z któ­
rej cofnęli się Hiszpanie, gdy z czeluści
wąwozu naprzeciw niego wypadł, pędzący
eo koń wyskoczy, porucznik szwmleżerów,
bzeptycki.
Na widok cesarza osadził konia, z któ­
rego leciały płaty piany.
— Dokąd? .— rzucił Napoleon krótkie
pytanie.
— Do dowódcy pułku, pułkownika Kra-
^'uskiego, z raportem! — brzmiała odpo­
wiedź salutującego oficera.
— Oddaj raport!
Trzeci szwadron szwoleżerów gwar-
zdobył jedną po drugiej cztery bate-
rje i wyparł nieprzyjaciela z wąwozu. Hisz­
panie pierzchnęli tłumnie. Pułkownik Łu­
bieński ściga rozbitą piechotę hiszpańską.
Przejście przez góry otwarte! — recjAo-
Wał jednym tchem porucznik.
Twarz Napoleona rozbłysła się od ra­
dosnego zdumienia.
Słyszycie? — zwrócił się do towa­
rzyszących mu generałów - - a nazywali­
ście to niepodobieństwem! Świetna szarża!
O, les braves Polonais!...
Dał koniowi ostrogę i pomknął ku wą­
wozowi. Głucho zabrzmiał wśród skał tę­
tent cesarskiego rumaka. Savary i Duro­
snel pomknęli w jego ślady. Zaraz u wej­
ścia do wąwozu oczy ich poraził obraz
świeżego pobojowiska. Wał trupów ludz­
kich i końskich zagrażał лу poprzek wąz-
ką drogę. Były to ciała pierwszych pole­
głych szwoleżerów. Nieco opodal widać
było paszcze oniemiałych armat pierwszej
baterji, oraz stratowane ciała kanonierów.
Walki ręcznej tu niemal nie było, spusto­
szenia dokonały armaty i sam żywiołowy
impet szarży niesłychanej.
Napoleon, ściągnąwszy cugle koniowi,
stępa mijał pierwsze pobojowisko. Z rę­
ką, założoną na klapę munduru, oczyma,
pełnemi mrocznego zdumienia, oglądał
ślad piorunowy przejścia szarży szwoleże­
rów. Naraz wzrok jego padł na nierucho-
mie leżącą postać oficera w mundurze
pułkownika. Poznał go odrazu.
— Kozietulski! — zawołał, wstrzymu­
jąc konia. — Czy żyje jeszcze?
Generał Savary zeskoczył z konia i po­
chylił się nad pułkownikiem szwoleżerów.
— Żyje, mocna kontuzja. Utracił przy­
tomność.
Napoleon zwrócił się do drugiego z to­
warzyszących mu generałów,
— Durosnel! Po ambulans natychmiast!
Ten ocalony.
Ruszył koniem naprzód. Wnet, za zała­
mem skały, ukazała się druga opuszczo­
na baterja, a przed nią nowy wał pole­
głych. Widać było, że tu szwoleżerzy otrzy­
mali salwę działową zblizka, wprost w sa­
me piersi. Ciała szwoleżerów, kanonierów
hiszpańskich i gerylasów zaścielały drogę
i strome zbocza wąwozu. Wszystko tu
świadczyło o zaciętości niewiarogodnej
walki, budzącej zdumienie i zgrozę.
Nagle Napoleon drgnął i wstrzymał swe­
go araba. Tuż przed nim, w kałuży wła­
snej кглт1, leżał Dziewanowski, mając
		

/CZAS_1675c_1907_nr33_0004.djvu

			kę od ramienia oraz nogę strzaskaną od
knli działowej. ЛVróciła nra na chwilę
przytomność i młody kapitan, poznawszy
cesarza, usiłował podnieść się na zdrowej
ręce.
Napoleon zeskoczył ze swego wierzchow­
ca i pochylił się nad ciężko ranionym.
— Nie poruszaj się! Zaraz nadejdą ambu-
lause! Będziesz ocalony... Masz krzyż le-
gji i stopień pułkownika!...
Dziewanowski zachódzącemi mgłą źre­
nicami patrzał na cesarza. Coś, jak cień
rzewnego uśmiechu, przemknęło mu po
śmiertelnie bladej twarzy.
— Och, gdyby grudkę polskiej ziemi!..
— wyjęknął szeptem słabym.
— Cierpisz bardzo?..
Bolesna twarz pułkownika szwoleżerów
naraz rozjaśniła się od wnętrza radosnym,
błogim uśmiechem. Usta poruszyły mu się
w wysilonym szepcie:
— Czem-że cierpienie wobec tryumfu
zwycięztwa?.. Niech żyje cesarz! Niech
żyje Polska!..
TAvarde źrenice cesarskie z wyrazem nie-
odgadnionym patrzyły przed się, ponad
pobojowisko. Może w tym momencie uprzy­
tomniła mu się wizja dalekiej ziemi pół­
nocnej, której synowue tak oto umieli
walczyć i tak umierać... "Wiotki płomyk
współczucia tknął i poruszył to serce, ob­
jęte wszechwładzą egoizmu.
— Chwała bohaterom!
'W oddali zabrzmiał głos bębnów. Ko­
lumny linjowej piechoty francuskiej wwa-
lały się w górskie przejście, które im otwo­
rzyła szarża szwoleżerów.
Ś. p. Aleksander Makowiecki.
Ubył z nielicznego u nas szeregu isto­
tnych działaczy społecznych jeden z naj-
zaslużeńszych.
W d. 7 b. m. zmarł ś. p. Aleksander
Makowiecki, prezes dyrekcji Towarzystwa
Kredytowego miasta Warszawy.
Od lat przeszło 25 pełnił odpowiedzial­
ne obowiązki w zarządzie Towarzystwa;
ЛУ r. 1881 był wybrany na wicedyrekto­
ra po śmierci ś. p. Józefa hr. Zamoyskie­
go, w r. 1890 został dyrektorem, a w r.
1906 prezesem dyrekcji Towarzystwa Kre­
dytowego m. Warszawy.
Położył zasługi niemałe nietylko dla
instytucji, której nawą sterował przez dłu­
gi szereg lat, ale i na wielu polach pra­
cy społecznej. Był jednym z czynnych
członków obywatelskiej komisji, powoła­
nej do opracowania projektów praw sa­
morządu miejskiego pod przewodem Suli-
gowskiego; brał udział w wielu instytu­
cjach społecznych, które powoływał do
życia i które ś. p. Makowieckiemu zawdzię­
czały nietylko swoje powstanie, ale i po­
myślny rozwój. Jako publicysta i ekono­
mista pozostawia piękną po sobie kartę.
Począwszy od roku 1864 na łamach
Kurjera Warszawskiego, Przeglądu ty­
godniowego, Gazety rolniczej, Tygodnika
ilustrowanego. Opiekuna domowego. Ga­
zety polskiej i Kurjera codziennego wska­
zywał ś. p. Makowiecki czytającemu ogó­
łowi wady i braki w przemyśle, handlu,
oraz rolnictwie naszem. ЛУ r. 1865—66 re­
dagował pismo beletrystyczno-pedagogi-
czne p. t. Rodzina, od roku zaś 1872—1879
włącznie był redaktorem dobrze zasłużo­
nej Gazety przimysicwo-rzemieślnicze]-
Nadto w pewnych okresach czasu praco­
wał jako stały członek komitetów redak­
cyjnych: Opiekuna domowego, Tygodnika
ilustrowanego i Gazety rzemieślniczej, przez
co wpływał na ton i kierunek tych czaso­
pism.
Ogłosił drukiem broszury: „Banki za­
liczkowe dla rzemieślników”. „Spółki spo­
żywcze”, „Zmniejszenie liczby godzin pra­
cy w fabrykach i pracowniach rzemieślni­
czych”, jakim sposobem może być lepiej
rzemieślnibowi?” „Przemysł i rzemiosła
nasze dawnych czasów”, „1V sprawie upa­
dających posiadłości ziemskich”,
		

/CZAS_1675c_1907_nr33_0005.djvu

			kobiet i dzieci w zakładach przemysło­
wych”, „Przemysł drobny w Królestwie
Polskiem" i w. in.
Był inicjatorem i współtwórcą tanich
kuchen, oddziału przytułku dla ubogich,
wychodzących ze szpitali, Stowarzyszenia
spożywczego „Merkury", Kasy przemysło­
wców i wielu innych instytucji pożytek
przynoszących społeczeństAvu. Zmarły był
gorącym obrońcą warstw szerokich nasze­
go ludu. To też zgon jego wywołuje żal
■serdeczny w najszerszych kołach.
Zgon ś. p. Aleksandra Makowieckiego,
osieraca syna, redaktora i w^ydawcę Gońca
p. Zygmunta MakoAvieckiego.
Cześć pamięci zasłużonego obywatela!
L. R.
ERCKMAN-CHATRIAN.
Brvdadjer Triidcrvk.
OPOWIADANIE
Z czasów wojny franousko-pruskiej.
(Ciąg dalszy).
! Rozmawialiśmy jak prawdziwi przyja-
I ciele; poczęstował mnie cygarem, ale nie
" miałem jakoś ochoty; wtedy spytał, czy
nie mam z sobą fajki i prosił, żebym ją
zapalił. Mówię ci to dla tego, Jerzy, że­
byś wiedział, jakim dobrym człoлviekiem
był nasz pan naczelnik. Następnie opo­
wiadał mi o wiadomościach z placu boju,
z czego obydwa wywnioskowaliśmy, że nie
Wszystko jeszcze było skończone.
Armja wprawdzie nasza poddała się: ge­
nerałowie, marszałkowie, aż do prostych
kaprali, wszyscy wpadli w moc nieprzy­
jaciela; byłto wypadek niesłychany dotąd
’ w dziejach Francji, arzadkiwhistorji wszyst­
kich ludów; ale za to Paryż trzymał się
dzielnie i lud paryski nigdy jeszcze nie oka­
zał tyle odwagi i miłości ojczyzny, a wiel­
ka chociaż młoda armja pod Orleanem do­
kazywała cudów Avaleczności. Po Sedanie,
została ogłoszoną Rzeczpospolita i miała
odwagę przyjąć na siebie cały ciężar wszyst­
kich niebezpieczвństлv wojny, gdy ci, któ­
rzy nas w nią wplątali, spokojnie %vycze-
kiwali za granicą końca Avypadków. Jeden,
wielkiego ducha i genialnego umysłu czło­
wiek, Gambetta, członek tymczasowego rzą­
du, stanął na czego tego wielkiego poru­
szenia i gorącem słowem wzyAvał wszyst­
kich Francuzów, zdolnych udźwignąć oręż,
żeby wyrwali ukochaną ojczyznę z prze­
paści nieszczęść, w którą ją wepchnęła de­
spotyczna ręka uzurpatora...
Jeśli wojna potrwa jeszcze kilka miesię­
cy, Niemcy upadną, gdyż każdy z nich,
zaciągnąwszy się do pułku, zostawił cały
swój dobytek bez nadzoru, ziemia leży od­
łogiem, a kobiety i dzieci setkami giną z
głodu.
Widzieliśmy, Jerzy, że wszystko jest
prawdą, listy przysłane do landwery, do­
nosiły o strasznej nędzy w Niemczech.
AViadomości, których mi udzielił pan La­
roche na nowo obudziły moją nadzieję; opu­
ściłem go pełen ufności, którą starał się
utwierdzić we mnie, mówiąc przj' poże­
gnaniu:
— Miejmy nadzieję Fryderyku... Bóg da,
że i dla nas szczęśliwsze dni zajaśnieją.
Z lekkiem sercem wracałem do domu,
gdzie mnie również miła niespodzianka cze­
kała. Mieszkanie nasze było do niepozna-
nia przemienione, szpary w ścianach i we
drzwiach szczelnie pozatykane, okna opa­
trzone, podłoga czysto wymyta, a meble
poustawiane o ile to być mogło tak, jak
w strażniczym domku.
Na dworze wiatr huczał i wstrząsał wierz­
chołkami jodeł, ale w izbie ciepło było i
zaciszno, wesoły ogień trzeszczał na ko­
minku, a babka siedząc w swym starym
fotelu, patrzyła w niebieskie płomienie i
w dobroczynnem cieple rozgrzewała swe
skurczone członki.
Jan Merlin, z fajką w ustach, patrzał z
uśmiechem na mnie i zdawał się
		

/CZAS_1675c_1907_nr33_0006.djvu

			— I cóż, ojcze Fryderyku, czy jeszcze
ci zimno? Czy nie jest wszy^stko czyste,
świecące i dobrze ustawione? To ja z Ró­
żą urządziłem tak dla ciebie.
Dziewczyna moja wesoło krzątała się ko­
ło obiadu, nawet rumieniec szczęścia wy-
kwitł na jej zbladłej twarzyczce. Obec­
ność ukochanego, kilka jego pocieszających
słów, nowej otuchy dodały jej sercu.
— Dobre jesteście dzieci... — rzekłem
wzruszony.
Nakryli do stołu; Róża podała nam zu­
pę z kapusty ze słoniną, gdyż świeże mię­
so zabrali nam Prusacy i musieliśmy po­
przestać na Solonem; ale za to kartofli, ka­
pusty mieliśmy podostatkiem.
Podczas wieczerzy opowiedziałem im
wiadomości zaczerpnięte od naczelnika, i
możesz sobie wyobrazić z jukiem zajęciem
mnie słuchali. Oczy Jana błyszczały za
pałem, gdy w.spominał o bitwach nad Loarą.
— Ach! — wołał — powiadają, że Fran­
cuzi są zniewie-ściali... Patrzcie, jak się
bić umieją!...
— Tak! — rzekłem — niech tylko wy­
trwają... Naczelnik mówi, że jeśli tak po­
trwa parę miesięcy, Avszystko się naprawi...
Pokręcił wąsa i widziałem, że chce coś
powiedzieć; lecz spojrzałem na Różę, słu­
chającą nas z zajęciem, i w milczeniu za­
brał się do jedzenia.
— М0ЛУ jeszcze, ojcze Fryderyku! —
rzekł spokojnie. — Lubię słuchać o takich
rzeczach.
Nareszcie o ósmej opuścił nas, obiecu­
jąc swój powrót nazajutrz albo pojutrze,
i my też, nie czekając dłużej, udaliśmy się
na spoczynek.
O ile przeszła noc była zimna i smutna,
o tyle ta upłynęła w spokoju pomimo wia­
tru, który huczał w górach. Usunąłem
więc z serca rozpacz i myślałem, że bę­
dziemy tu mogli spokojnie doczekać się
końca wypadków,
XI.
Sądziłem tedy, skryty między górami,
że Niemcy zaprzestaną mnie przecież prze­
śladować, bo cóż wreszcie mogli żądać ode
mnie? Zostawiłem im wszystko dobrowol-
п'е, sam usunąłem się do lichej wioski,
gdzie zaledwo niekiedy zachodziło wojsko
niemieckie, prócz wiązki siana lub słomy,
nic nie mogąc ściągnąć z mieszkańcóлv. Zda­
wało mi się więc, że wszystko już skoń­
czone między mną a nimi.
Na szczęście, człowiek w swoich rachu­
bach myli się często i nigdy nie stanie się
tak, jak sobie ułoży.
Niedługo doszły nas wieści, że Dona-
diue, wielki Kern i kilku innych strażni­
ków, przeszli "Wogezy i przyłączyli się do
armji lioary, i nagle przeraziła mnie myśl,
że być może, iż Jan zechce uczjmić toż sa­
mo; pocieszyłem się wprawdzie nadzieją,
żo Róża zdoła go zatrzymać, ale od tej
chwili tajemnicza obawa dręczyJa moje
serce.
Każdego poranku, gdy córka moja do­
glądała gospodai’stwa, a babka, szepcąc pa­
cierze, przesuwała w ręku różaniec, scho­
dziłem na dół do wielkiej sali wypalić łaj­
kę i pogawędzić z Yklem o położeniu kra­
ju. Koffel, Starek i kilku innych przycho­
dzili na wódkę i opowiadali o rewizjach,
rekwizycji i nowych kontrybucjach, któro
nakładali Niemcy za najmniejsze przewi­
nienie, co napełniało nas oburzeniem bez
granic.
Pewnego dnia Hulot pi’zyprowadził z so­
bą szesnastoletniego swego wnuka. Bapty­
stę, który nazajutrz miał wyruszyć pokry-
jomu i połączyć się z armią Loary; to też
starsi nie szczędzili mu życzeń i błogosła-
Avieństw. Chłopiec, z właściwym młodości
entuzjazmem, opowiadał nam o świetnych
zwycięztwach szczupłej garstki ochotni­
ków, których zagrzewała do walki święta
miłość dla nieszczęśliwej Frrancji. Licz­
ba ich zwiększyła się z dniem każdym, po­
mimo surowej straży pruskich hauptmanów,
którzy nałożyli podatku po pięćset fran­
ków na każdą rodzinę, z której ktobądż
przyłączył się do armji narodowej, co prze­
cież nie przeszkadza jemu. Baptyście, ucz­
cić to, co zrobili jego
		

/CZAS_1675c_1907_nr33_0007.djvu

			Gdy skończył swoje, przerywane wy­
krzyknikami, opowiadanie, pobiegłem na
górę udzielić Róży tych wiadomości, lecz
spotkałem już ją na schodach, jak szła do
pralni, z pękiem mokrej bielizny.
— Tak... tak... mój ojcze—rzekła, gdym
skończył, — zawsze myślałam, że do tego
przyjdzie; tylko trzeba, żeby wszyscy tam
poszli, żeby każdy przyczynił się do tego
wielkiego dzieła odknpienia, a Niemcy
pierzchną od nas bezpowrotnie...
Ta jej spokojność zdziwiła mnie mocno,
gdyż niepodobna, aby Jan w tej chwili
nie przyszedł jej na myśl, a znając jego
prawy charakter, musiała przewidywać, że
ją opuści, aby pośpieszyć tam, gdzie go
wzywa najświętszy obowiązek.
Obaw moich nie udzieliłem jej przecież
i poszedłem do mieszkania, a po kilku chwi­
lach na schodach dały się słyszeć szybkie
kroki Jana.
— Czy sami jesteście, ojcze Fryderyku?
— spj'tai wchodząc.
— Tak Janie, Róża zeszła do pralni, a
babka śpi jeszcze.
— A, to dobrze... dobrze... — rzekł, sta­
wiając swój kij przy drzwiach.
Z twarzy mu widać było, że coś ważne-
' zamyśla. Przeszedł kilka razy po po-
'ju, nareszcie rzekł, zati’zymując się przede
■ Czy wiesz, ojcze, co się dzieje pod
^deanem? Czy wiesz, że wzywają wszyst-
ludzi dobrej woli, aby się połączyli
“З' zgubę i zagładę nieprzyjaciela, którego
'‘Padek się zaczyna? Co powiesz na to?
№e wiedziałem zrazu, co mam odpowie-
*>eć; nareszcie rzekłem zmieszany trochę:
• Tak, dobja to rzecz dla tych, któ-
mieszkają z tamtej strony Loary, ale
nas za daleko... W drodze mogliby
ająć Prusacy, tam strzegą wszystkich
''scińców, wszystkich ścieżek...
' Ba! — odrzekł wesoło. — Mają ich
przezorniejszych, niż są w’ istocie, a ja
'^ożę się, że przeszedłbym ЛУogezy bez
Wrócenia najmniejszej uwagi na siebie:
Wielki Kern i Lonadieu i tylu innych po­
szło przecież...
Teraz zrozumiałem go. Postanowił so­
bie pójść także, a wtedy cóż się stanie z
Różą?
— Nie przeczę temu, Janie — odpowie­
działem mn, — ależ, trzeba też pomy­
śleć o starych! Co powie twoja matka,
gdy ją opuścisz w takiej ciężkiej chwili?
— Matka moja jest dobrą Francuzką—
rzekł. — Już mówiłem z nią o tem, bry-
gadjerze, i zgadza się zostać sama.
Mnie wtedy ręce opadły, a głos zale­
dwie wydostać zdołałem z piersi:
— A Róża!... Zapominasz o Róży, Ja­
nie!... Przecież to twoja narzeczona, a przed
Bogiem jesteście jnż małżonkami prawie?
— Róża... zgadza się także i zachęca mnie
nawet. Braknie mnie tjdko twego pozwo­
lenia ojcze! Powiedz tak! Pobłogosław mnie
na drogę, a wszystko pójdzie dobrze. Osta­
tnim razem będąc tutaj, przedstawiłem Ró­
ży rzecz całą: zrozumiała mnie i zezwoliła.
To mi się zdawało niepodobieństwem;
musiałem sam usłyszeć z ust córki to, co
on przed chwilą powiedział.
— Różo!—spytałem wchodzącej właśnie
w tej chwili. — Czy prawdą jest to, co
on mówi? Czy pozwalasz mu iść bić się
z Niemcami?
Marmurowa bladość pokryła jej policz­
ki, a oczy zabłysły gorączkowym ogniem,
lecz usta lekko drżące wyi-zekły stanow­
czo:
— Tak!... To jest jego obowiązek... Po­
winien pójść... Wszak my nie chcemy być
Niemcami; czyż więc tylko tamci mają się
bić w naszej obronie?... Pi’zytem kraj ca­
ły jest zagrożony... każdy o ile sił mn star­
czy, bronić go powinien!...
Mówiła dłngo jeszcze, dodając nam męz-
twa i odwagi, lecz mnie krew stygła w
żyłach na myśl, ile na tem cierpieć musi.
Przejęty wzruszeniem, wyciągnąłem drżą­
ce ramiona.
(Ciąg dalszy
		

/CZAS_1675c_1907_nr33_0008.djvu

			Z TEATRU,
Podczas gdy pierwsza nasza scena zwy­
czajem lat porzednich urządza podczas
t. zw. „martwego sezonu” mniej lub więcej
nieudane debiuty, a z nowości daje tłu­
maczone sztuki takie jak „Rodzina Male-
filatre” „Porto-Riche”, ani złe, ani dobre,
niczem jednak nie usprawiedliwiające po­
trzeby ich poznawania — teatr Mały Ga-
walewicza dał nam znowu sztukę o głęb­
szej wartości. Jest nią „Profesja Pani War­
ren” Bernarda Shawa.
Shaw, świetny dramaturg angielski, kar­
ci ostro biczem satyry współczesne społe­
czeństwa za żądzę uciech, kult użycia i dą­
żenie do zdobywania środków umożliwia­
jących użycie drogami, nic лvspólnego nie
mającemi z etyką.
Pani Kitty Warren za pieniądze boga­
tego barona Croftsa założyła kilka pensjo­
natów, o których bliżej lepiej się nie roz­
wodzić — w kilku wielkich miastach Euro­
py: Brukseli, ЛViedniu, Peszcie. Powodzi
jej się świetnie. Ma córkę, wychowuje ją
zdała od środowiska, w którem się obraca.
Jedynie wychowywanie zdała od siebie i
swego środowiska córki można jej poczy­
tać za dobro.
Budzi się jednak w niej chęć zobacze­
nia córki. Przy bliższem zetknięciu się —
rzecz prosta — drogi ich się rozchodzą zu­
pełnie. Vivi dowiaduje się bliższych szcze­
gółów o majątku swej matki i ojej burz­
liwej przeszłości i odchodzi, aby własną
pracą byt sobie wywalczyć. W zaraniu
życia i drugi ciężki spotyka ją zawód. Ten,
którego kochała, a który, jak się okazało
był jej bratem, nie będzie dla niej tarczą
ochronną, gdyż jego względy dotyczyły
jej pieniędzy.
„Profesja Pani Warren” zbudowana mi­
sternie, skrzy się od barwnych djalogów
i podbija siłą słusznych wywodów autora.
AVykonanie było bardzo na ogół staran­
ne. Zwłaszcza wyróżniali się panna Du-
ninówna, jako Yivi, oraz pp.: Siemaszko i
Węgrzyn. Rł.
NOTATKI.
Szwagier Papieża.
W Riese pod Wenecją zmarł szwagier Papieża
Piusa X, Parolin, w 77 roku życia. Ożeniony był
z Teresą Sarto, siostrą Papieża, i utrzymywał za­
jazd w mieście rodzinnem. Z ośmiorga dzieci,
które pozostawił, jeden syn jest księdzem,
Teatrzyki.
Na Dynasach grają »Burszów* Suppego i starą
«Podróż po Warsz.^wa* Szobera. W łódzkim tea­
trze goszczącym w «Renaisansie* «20.COO»—wode­
wil bez treści, z tańcami i kupletami.
Zgon aktora.
Zmarł w nędzy zdolny aktor, Wiktor Bratz.
Ostatnio występował jako komik, w teatrze No­
wym. Występy jego zwłaszcza w b. teatrze Ludo­
wym (na Ciepłej) rzetelnem cieszyły się powo­
dzeniem.
Zmarli.
W Warszawie: Kazimierz Rotkiewicz, inżynier
technolog, inżynier komunikacji, dyrektor zarzą­
dzający fabryki Rudzki i Sp., lat 52;
Teodora z Grzelińskich Jezierska, lat 53;
Marja z Nowakowskich Wojtulewiczowa, wdowa
po przemysłowcu i obywatelu m. Warszawy, 1. ß^l
W Aleksandrowie: Zofja Korotyńska, córka ś. P-
Wincentego, poety i literata, i Stanisławy z Jaku­
bowiczów. Zmarła była siostrą pp. Ludwika, Wła­
dysława i Brunona Korotyńskich, znanych litera­
tów i dziennikarzy, członków redakcji Rurjera
Warszawskiego, oraz p. Marji Prackiej, której wier­
sze zamieszczaliśmy na szpaltach naszego pisma-
Zbolałej rodzinie ślemy wyrazy serdecznego
współczucia.
W Kątach, gub. kaliskiej, Witold Radziszewski,
obyw. ziem, lat 32, brat ekonomisty Henryka-
W Karlsbadzie. Janusz Śliwiński, radca komitetu
Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, lat 60.
Redaktor odpowiedzialny i Wydawca E. K. Szyller.
Druk Szyllera, Nowy-Swiat